A MIAŁO GO NIE BYĆ

Płacze w pieluchach, choć miało go nie być. Nie żył, jak stwierdziła pani doktor w przychodni przy ul. Warzywnej w Rzeszowie. Rutynowe badanie USG, rutynowa diagnoza: “tam nic nie widzę” – orzekła pani doktor rutynowo, więc beznamiętnie.

– Nie dałeś się, synek – mówi dziś ojciec do niemowlaka, który kompletnie nie rozumie, jakiego zamieszania narobił.

Tam, czyli w łonie matki. Nic – czyli dziecka. A “nie widzę” – brzmiało jak wyrok. Znaczy – nie ma tego bijącego serca pod sercem matki i nie będzie spodziewanego szczęścia na święta, bo aniołek miał przynieść rodzicom drugie dziecko tuż przed Bożym Narodzeniem. I nie przyniesie, bo USG i pani doktor niczego nie zobaczyli.

Dla Magdaleny i Sławomira Baranów z Rzeszowa to był pewnie najkoszmarniejszy kwiecień w życiu. I parę następnych tygodni też, bo czekali na samoistne poronienie.

Jak zabija się radość

To był siódmy tydzień ciąży i kolejna kontrolna wizyta u ginekologa. Pani Magdalena czuła się normalnie, jak młoda kobieta w ciąży.

– I od pani doktor usłyszałam nagle, że nie widzi płodu – opowiada. – To był szok, rozpacz. Jeszcze była nadzieja, bo dostałam skierowanie do szpitala na Szopena. Na potwierdzenie diagnozy.

A może medycyna jest omylna – myślała jeszcze jadąc do domu po legitymację ubezpieczeniową, bo bez niej szpital nie przyjmie pacjentki. W szpitalu lekarze odebrali jej resztkę nadziei.

– Znowu USG i pan doktor powiedział, że jest pęcherzyk ciążowy, ale serce dziecka nie bije – opowiada matka. – I jeszcze zrobił wydruk zdjęcia z USG i skonsultował z innym lekarzem. Jakoś po łacinie to określali. Po prostu dziecko jest martwe… A według nich, to był zarodek.

Poczuła się jakby ona i dziecko po raz drugi umarli, a na dodatek jeden z tych lekarzy, nie znajdując płodu, wypalił: “to z czym mi pani tutaj przychodzi?”

Chyba nie miała siły, albo nie zdążyła się oburzyć, bo natychmiast zabrano ją do gabinetu zabiegowego na zastrzyk. Taki, co rozrzedza krew, żeby matce łatwiej było poronić to martwe dziecko. Wypytywała pielęgniarki i położne, kiedy to nastąpi.

– Różnie jest – mówiły. Czasem kilka dni, a czasem trzy tygodnie. Myślałam, że zeświruję w tym szpitalu. Trzy tygodnie czekać na coś takiego?

Trzy dni wytrzymała w szpitalu i każdego dnia dostawała zastrzyk, żeby jej organizm mógł oczyścić się z martwego dziecka. Organizm jakoś nie chciał się oczyścić. I głowa nie chciała oczyścić się od koszmaru, ale na to żadnych zastrzyków już nie dostawała. Po trzech dniach nie wytrzymała, wypisała się na własne żądanie, nie zatrzymywano jej. Jeszcze tylko pytała, czy w takim stanie i bez opieki lekarskiej coś jej grozi. Nie, nic – usłyszała. Ale w razie krwotoku lepiej zjawić się w szpitalu.

Horror czekania

W niedzielę przed południem wróciła do domu. Na zastrzyki już do szpitala nie pojechała. Zostało czekanie, kiedy martwy zarodek opuści jej ciało. Za chwilę? Za tydzień albo dwa? Przy śniadaniu, podczas kąpieli, albo kiedy będzie spała?

A w domu trzyletnia Zuzia, przed którą nie sposób ukryć uczuć. I której jakoś trzeba powiedzieć, że nie będzie tego brata albo siostrzyczki, na które czekała. Jak powiedzieć to dziecku, jakimi słowami?

Przez dziesięć dni nic się nie działo. Nie wytrzymała, pojechała do przychodni na Warzywną.

– Poszłam do rejestracji, przedstawiłam moją sytuację, chciałam, żeby skierowano mnie do jakiegokolwiek lekarza, bo kończy mi się chorobowe, nie wiem, czego się spodziewać, nie wiem, czy mogę wracać do pracy, nic nie wiem – opowiada pani Magda.

Wysłali ją do lekarza, lekarz był bezradny, nie była jego pacjentką, nie znał jej przypadku. Na wszelki wypadek zrobił jej kolejne badanie USG, a dla niej to było jak powrót koszmaru, bo na ekranie spodziewała się zobaczyć śmierć. Tam, w jej wnętrzu.

To, co usłyszała, było szokiem większym niż ten, którego się obawiała.

– To były jego słowa: ewidentnie jest ciąża, ale na pewno nie jest martwa – wyrzuca z siebie pani Magda. – Powiedział, że dziecko żyje i prawidłowo się rozwija. Ręce mi opadły, łzy leciały jak grochy.
I patrzyła na ekran monitora USG, jak jej dziecko w jej brzuchu się rusza.

Nie dałeś się, synek

Taką huśtawkę nastrojów zafundowała Baranom medycyna.
– I żeby jeden lekarz się pomylił, to rozumiem – oburza się pani Magda. – Ale trzech lekarzy? Ta pani na Warzywnej, potem ten, który powiedział “z czym mi pani tu przychodzi” i jeszcze konsultant.

Z przychodni wyszła zapłakana ze szczęścia. Mąż Sławek z Zuzią czekał w samochodzie pod przychodnią, widział idącą we łzach żonę i myślał, że to z rozpaczy.
– I mówię do Zuzi i do męża, że dzidziuś żyje – opowiada mama. – Zuzia prawie skakała ze szczęścia, Sławek nie mógł uwierzyć.

Ona nie chciała nie wierzyć. Następnego dnia jeszcze raz poszła na badania. Bo jak lekarze raz się pomylili, i to trzech lekarzy na raz, to i znów mogli się pomylić. Poszła, żeby sobie radość potwierdzić. Tym razem już do prywatnej przychodni, a nie publicznej. W prywatnej potwierdzili, dziecko żyje.

Radość i znowu lęk. Przecież dostała te trzy zastrzyki wspomagające samoistne poronienie. Może dziecku zaszkodziło, może rzeczywiście poroni, a jak nie – może urodzi się chore, zdeformowane?
– Ale nie dałeś się, synek – mówi dziś ojciec do pulchnego niemowlaka, który kompletnie nie rozumie, jakiego zamieszania narobił.

Leży w łóżeczku i się drze

Przez pół roku Magda nosiła pod sercem lęk. Każde zachwianie zdrowia lęk potęgowało.
– Jeszcze lekarz w prywatnej poradni powiedział, że nie może dać gwarancji, czy te trzy zastrzyki nie wpłynęły na rozwój dziecka – wspomina matka.

Kiedy w szpitalu wojewódzkim na Lwowskiej wylądowała z atakiem kolki nerkowej, obleciał ją strach, że to zaszkodzi małemu. Albo małej.

Tutejsi lekarze zasugerowali, że serce siedmiotygodniowego dziecka może jeszcze nie pracować, stąd błąd w diagnozie obrazu USG. Potem wylądowała w porodówce w szpitalu miejskim i lekarz aż się zachłysnął, kiedy mu przekazała, że ponoć serce siedmiotygodniowego dziecka może jeszcze nie pracować.

Pracowało, jak cholera, gdy Szymek urodził się w planowanym terminie. Trzy i pół kilo wagi, dziesięć punktów w skali Apgar, że więcej się nie da. Koniec półrocznych lęków. Prawie koniec, bo tutejsi pediatrzy znali jej “historię choroby”, uznali, że ma “wywiad obciążony”, konieczne są dodatkowe badania. Szymek to chyba najdokładniej przebadany noworodek w Rzeszowie ostatnich miesięcy. Nic złego nie wyszło.

Leży w łóżeczku i się drze. Choć miało go nie być z wyroku lekarzy. Baranowie szpital przy Szopena omijają szerokim łukiem. Nawet skarżyć go nie chcą za półroczny horror, jaki im tu zafundowano.

Pytania bez odpowiedzi

Na jakiej podstawie stwierdzono w szpitalu, że ciąża obumarła? Czy nie należało wstrzymać się z postawieniem takiej diagnozy? Na czym polegało leczenie zachowawcze, o którym piszą lekarze w karcie informacyjnej? Czy podane leki mogły zaszkodzić rozwijającemu się płodowi? W jakim celu je podano? Jakie konsekwencje zamierza dyrekcja wyciągnąć w stosunku do lekarzy zajmujących się Magdaleną Baran i jakie kroki chce podjąć, aby podobne pomyłki nie miały już miejsca?

To kilka pytań, z którymi zwróciliśmy się do Bernarda Waśki, dyrektora Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Rzeszowie.

– Nie jest pan osobą upoważnioną do otrzymania informacji o schorzeniach i leczeniu pacjentki – odpowiedział krótko dyrektor. – Nie oznacza to jednak, że otrzymany sygnał został przez szpital zignorowany. Po szczegółowym wyjaśnieniu sprawy będę, być może, mógł udzielić panu informacji, jakie zamierzam wyciągnąć konsekwencje w stosunku do lekarzy oraz o podjętych krokach, aby podobne pomyłki nie miały miejsca.

Na koniec dyrektor zasugerował, aby pacjentka – zamiast do prasy – zwróciła się najpierw do szpitala z prośbą o wyjaśnienie.

– Najważniejsze, że synek żyje i dobrze się rozwija – podkreślają szczęśliwi rodzice.

Wojciech Tatara, Andrzej Plęs

NOWINY.24.PL

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *