Druga debata telewizyjna kandydatów na prezydenta za nami. Komu się chciało oglądać, zobaczył prawie powtórkę z debaty niedzielnej. Obaj pretendenci do pałacu na Krakowskim Przedmieściu byli spięci i przetwarzali wyćwiczone elementy wypowiedzi. Bronisław nerwowo machał rekami i prawie każdą wypowiedź Jarosława próbował skwitować ripostą lub stwierdzeniem, że się zgadza ze swoim kontrkandydatem. Marszałek sejmu wciąż powtarzał slogan o wzroście gospodarczym (pewnie chodzi o PKB). Rośnie nie tylko to, ale także ceny paliw, ceny energii elektrycznej, poziom ubóstwa, bezrobocie i zadłużenie państwa. Kaczyński był rysowany przez Komorowskiego jako zwolennik bezgranicznego oddania sojusznikowi na froncie afgańskim. Mniej zdenerwowany i bardziej zorganizowany w swych wypowiedziach był Jarosław. Komorowski odpowiadał znów nerwowo i często nie na temat. Wydaje się, że poziom kandydatów z każdą debatą byłby coraz niższy. Takie publiczne wystąpienia obnażają ich słabe strony, brak klasy i przygotowania ogólnego w prowadzeniu rozmów na tematy dotyczące Polski i spraw gospodarczych. Obaj odpowiadali na pytania dziennikarzy nie udzielając często odpowiedzi. Prawdopodobnie widzowie i słuchacze zobaczyli to, co chcieli zobaczyć i to, co chcieli usłyszeć. Można odnieść wrażenie, że debata podbiła nieco notowania kandydata PiS, który wyszedł z cienia po tragedii, w której zginął jego brat. Marszałek sejmu przez swoją nerwowość i częste ataki na przeciwnika, zamiast rzeczowych wypowiedzi chyba nieco stracił. Za kilka dni przy urnach opinia ta powinna się potwierdzić. Obaj deklarują, że na Polsce im zależy.